"T" popełnione przez Sebastiana Maliszewskiego

Tym, którzy kochają

Masa myśli i masa rzeczy przelatuje nam przez palce.

Człowiek jako "sito" sensoryczne, "sito" intelektualne wyłapuje tylko pewną część, pewną część z – owe z jest, nazwijmy je "światem".

Często bywa niestety i tak, że nie staramy się cokolwiek z tego, co na palcach pozostało zatrzymać; zaciskamy dłoń pragnąc zachować to, co tam osiadło; w owym uścisku rzeczy rozmijamy się jednakże i z rzeczą i z tym, co ową rzecz starało się uchwycić, i to w sposób całkowity – do tego stopnia zatracamy pierwotność gestu wyciągnięcia ręki, że nie wiemy już, kto i po co rękę tę wyciągnął.

Zatracamy odczucie ważności samego gestu.

Myślenie w takiej sytuacji zamiast dopomagać szkodzi, gdy bowiem pomijam gest to tak jak gdybym pomijał człowieka – myśl jakakolwiek i jakkolwiek pozornie wielka i wspaniała jest wówczas zwykłym nietaktem. Jest pozorna tak jak i popełniający ową myśl.

Człowiek skrywa to, co dla niego najważniejsze. Skrywa gesty. Czy jesteśmy w stanie wiedzieć – dlaczego? Czy to dlatego, że lękamy się śmieszności, czy że lękamy się łez; a może dlatego, że lękamy się siebie w oczach innych?

Lękając się wykonania gestu, lękając się siebie popadamy w zapomnienie; zapominamy o człowieku, a brnąc w owe zapomnienie upadamy ciągnąc to, co prawdziwe w otchłań naszej powierzchowności.

Czy być prawdziwie tożsame jest z być jawnie? Czy zatem skrywająca się możliwość bycia prawdziwym jest nam niejako odbierana?

Można odnieść wrażenie, że w obecnej sytuacji człowieka w świecie nic nie jest jawne1. A to, dlatego, że aby żyć każdemu udziela się "kompromis życia".

Ubierając się każdego ranka przywdziewamy rolę. Można by rzec, że jesteśmy o tyle o ile jesteśmy w stanie stosownie się odziać2. Maskujemy w ten sposób coś, hamując tym samym tego czegoś wzrastanie3. A to, co nie wzrasta nie jest w stanie ubogacić swym byciem otoczenia swego przebywania. Robimy to wszystko celowo. Po to mianowicie, by po prostu łatwiej żyć. Tłumaczymy to sobie tak mniej więcej: coś za coś, – chociaż akurat to, jak to sobie tłumaczymy i czy w ogóle to sobie tłumaczymy, nie jest istotne.

Dla nas istotne jest tylko to, że ulegamy temu, co panujące.

Ulegamy określonemu sposobowi życia. Samodyscyplinowanie się jest takim samym mechanizmem służącym do poskromienia naszych niefrasobliwych roszczeń względem "drugiego", względem mnie czy względem otoczenia w ogóle.

Siłą rzeczy, zatem to, co dla człowieka najważniejsze musi być przezeń skrywane. Pielęgnuje się to po kryjomu; dogląda tylko w chwilach odosobnienia; podziwia się to tylko na osobności – wszak trwożąc się wystawić to ku innym, oddaję to do wglądu tylko sobie. Bo tylko ja rozpoznam w tym piękno. Bo tylko ja rozpoznam to jako piękne.

Tedy nie jest tak, że to piękno samo z siebie się skrywa. Co prawda, piękno to jest przechowywane i pielęgnowane w oddali i tylko co jakiś czas jest przywoływane, gdy jest nam beznadziejnie na przykład – ale pojawia się. Staje się jawne. To właśnie ten moment, jawno-bycia, ma być dla nas ratunkiem. I jest nim; dodając nam otuchy. Tylko że zawsze moment ten nas opuszcza. Powraca do swego domostwa tak jak i to, co z takim trudem wydobyliśmy ze skrycia. I tak w kółko.

Istny kołowrót.

Musimy postarać się by to, co się skrywa wydobyć i ustanowić jako będące tu i teraz. W tym świecie jako całości a nie tylko w jego pewnym wycinku, jakim jest nasze ja – skądinąd ze światem złączone – i owego ja najbliższa okolica.

Tyle piękna nigdy jeszcze nie wyszło poza swą pozorność – tak może powiedzieć tylko ten, który kocha. Tylko taki człowiek jest w stanie zrozumieć sens wydobycia tego, co najcenniejsze i okazania tego całemu światu.

Po tym geście nic już nie jest w stanie przelecieć nam przez palce.

Przypisy:

[1]: Ze wskazaniem, że zawsze mamy do czynienia z obecną sytuacją człowieka w świecie, czy to teraz, 100 lat wcześniej, czy 100 lat później. Wróć
[2]: Odzienie poza tym, że wpisuje się w dyskurs maski, ma także i właściwości ochronne człowieka pojętego jako organizm, chroni przed zimnem np. Pomijamy jednak te właściwości odzienia jako takiego i pozostajemy przy rozumieniu go jako elementu maski. Wróć
[3]: Maskuje się niezastępowalność człowieka. Człowiek ubrany odgrywa rolę, przywdziewa maskę, co czyni go tym samym jedynie elementem struktury gry, czyli czymś zastępowalnym. Pewnym jedynie toposem. Wróć

Dla kochających

I

Niebo późnym południem zaciągnęło chmurami. Czapka, po którą wczesnym rankiem wrócił się ze stacji do domu miała go chronić przed słońcem nie przed deszczem – pomyślał.

Pierdolę to, jak tak dalej pójdzie to znowu się wścieknie... i po co mi to – wrzasnął naciągając czapkę głębiej na głowę. Wskakując między dwójkę osób stojącą przy kolumnach o mało nie stracił równowagi. W biegu wyglądają jak jakieś cienie bynajmniej nie jak ludzie – spostrzegł.

Opamiętaj się – natychmiast się zrugał. Czy to twoja wina, że pogoda znowu spłatała figla? Wiesz to ty, wie i ona; chyba, że – przypuścił – tryb życia, jaki pielęgnuje niczym wicher, przeciągnął się przeciągiem przez jej głowę pociągając ku sobie większą część tego, co w głowie tkwić może.

Strasznie rozbawiło go to porównanie. Od razu myślą powrócił do zaszłości do tego jak on to sam mówi "czasu wiecznej nostalgii". Do czasów, gdy pozostawiając ją na mgnienie oka sobie samej już za nią tęsknił.

Chyba dla rozpędzenia wspomnień począł biec szybciej.

Cholera jasna – burknął, gdy jego sandał ugrzązł w szczelinie między brukiem a zardzewiałą szyną tramwajową; wydawało się, że usłyszał chrzęst. Że też tego gówna nie zdemontują – pełen pretensji złapał się za kostkę. Szyny! W tym zasranym mieście od lat nie ma już tramwajów.

Pozostał raptem ślad – pomyślał.

Delikatnie ściągnął rozerwanego sandała.

Nie, no nie mogę w to uwierzyć. No kurwa mać i to akurat dzisiaj! Skręcona kostka! – krzyknął płaczliwie; teraz to już mogę zapomnieć o punktualnym dojściu na drugi koniec miasta. W normalnych warunkach zajmuje to około 45-50 minut, normalnych znaczy, gdy chmura się nie urywa i można używać obu nóg. Obu!!

Zaczął macać się po kieszeniach – ze strachem wyciągnął telefon, ale po to tylko by potwierdzić już po raz drugi dzisiejszego dnia, iż prawdą jest to, że aparat jest całkowicie – Rozjebany! – Ryknął i cisnął nim w dal. Miał ochotę dać komuś po mordzie. Czuł jak złość w nim wzbiera.

Dlaczego, dlaczego, dlaczego to wszystko akurat przytrafia mi się dzisiaj?!! Wrzeszcząc padł na kolana. Skrzywił się z bólu.

Deszcz ciągle padał.

Czapka była już całkowicie przemoczona, długie blond włosy przyklejone były do karku i policzków. Woda ciurkiem obmywająca plecy biegła dalej wzdłuż pośladków i dalej znajdując ujście przy lewym udzie, w miejscu gdzie spodnie były zagięte, dostawała się na bruk.

Kap, kap. Materiał spodni oddawał wodę ku dołowi.

Obmywając kamienie, jej część wsiąkała w "nieszczelności" pomiędzy nimi. Reszta wody łącząc się w jeden prąd płynęła w dół. Po bruku.

Ściągnął zaparowane okulary. Rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby je odłożyć. Czapka – pomyślał. Czym prędzej uniósł rękę, lewą rękę.

Czapka powędrowała na ziemię; w nią złożył swe okulary.

Deszcz nie ustępował. Odniósł wrażenie, że z każdą chwilą jest coraz rzęsistszy.

Rzeka wyszła ze swego koryta – zaśmiał się. Już dawno nie był w tak beznadziejnej sytuacji. Ale nie spodziewał się, że będzie w stanie tak jasno myśleć. Bawiło go to właśnie, że był w stanie śmiać się z tego, co jeszcze do niedawna było dlań nie do pomyślenia.

Nie tylko dlań. Wzdrygnął się.

A co jeśli to nieprawda? Jeśli zrobiła to z próżności?

Czy w obecnej sytuacji ma to jakieś znaczenie?

Jej zamiar jest dla mnie, niezgłębiony, ale mój jestem w stanie zgłębić – powtórzył to kilkakrotnie niczym mantrę.

Jaki masz zamiar, myśl – nie mamy zbyt dużo czasu.


II

Skrzyżował ręce na udach. Złapał koszulkę u dołu i wyprostował ręce ku górze. Nie poczuł oporu.

Bawełna, a rwie się jak papier – skonstatował.

Było ciepło jak na późny wieczór. Wyjątkowo ciepło – przemknęła mu myśl.

Nie bez wysiłku całego ciała oparł się na lewej ręce i podciągnął prawą nogę; stopę w sandale twardo postawił na bruku; czuł twardość kamienia, ale i miękkość wody po kamieniu płynącej.

Zdziwił się – jak to możliwe, że to czuję?

Podpierając się ręką i stopą, cisnął swe ciało ku górze. Zawył z bólu.

Byłaby ze mnie dumna – żachnął się łapczywie, łapiąc w płuca powietrze.

Stanął.

Po raz pierwszy od długiego czasu czuł, że stoi.

Każdego dnia stał, ale nie czuł tego. Codziennie wykonywał masę czynności. Podejmował masę myśli czy to swoich, czy cudzych – na ile jeszcze jestem w stanie to rozróżnić, co pochodzi, od kogo? Na ile? To deszcz!!! To on!! To musi być zatem prawda!!! – okrzyk radości przeplótł się z okrzykiem zwątpienia – a jeżeli to nie tak? Jeżeli to nie to? Co jeśli wprowadzam się w błąd?

Przymknął powieki i powoli spuścił głowę ku przodowi.

Spodnie! Zapomniałem o spodniach – skarcił się.

...

Zdjął drugiego sandała i odrzucił go niedbale.

Po cóż mi tyle guzików? Odpinając czwarty od góry zadarł paznokieć.

Auć – jęknął.

Sam sobie jesteś niebezpieczeństwem – pomyślał i wybuchnął gromkim śmiechem. Posyłając śmiech ku górze i ku dołowi, posyłając go na wszystkie znane mu strony poczuł się oczyszczony. Złość, która w nim wzbierała, uleciała wraz ze śmiechem i podążyła za śmiechu echem. W powietrze wzbiły się ptaki, które przypatrywały się tej scenie a może, które po prostu były w pobliżu?

Cisnął spodnie na bruk.

Czerwona stróżka zabarwiła kolejno kamień i wodę. Płynąc w dół poczęła wsiąkać w ziemię między kamieniami... wypełniała "nieszczelności" między nimi.

Jego spodnie były brunatno czerwone. Były przesiąknięte krwią. Jego krwią.

Ale dla niego nie miało to znaczenia.

Już nie.

Zrozumiał, że deszcz to oczyści, zmyje – że deszcz to unieważni. Skreślaj! – krzyknął.

On stał.

Padało.

Teraz był już pewien, że to rzeka zmieniła swe koryto – powróciła do stanu sprzed historii – czyżbym był ostatnim i jako ostatni nie jestem już zagrożeniem dla świata? A ta dwójka, którą mijałem? Tamta dwójka pod kolumnami? Ach, racja; w biegu rzeczy wydają się – wyszeptał przymykając oczy.

Woda opłukiwała jego ciało.

Włosy ustanowiły naturalne koleiny dla spływającej wody, ciało poszyte z masy koryt – uchwycił analogię. Niczym w korycie rzeki woda wiła się na jego plecach; w lewo w prawo, zwalniała na wzgórkach pośladków, by nagle runąć prosto w dół.

Na bruk. Upada w ziemię – pomyślał.

Stał tam nagi.

Z wolna spuścił głowę ku przodowi i począł rozsuwać ręce, by na poły z ciałem ustanowić "T".

Nic już nie było w stanie go zatrzymać.

Nic.